W oparach szampana i dymu z cygara (Chorwacja)

Niewielu z was wie, ale oprócz mapki “Z szarfą dookoła świata”, gdzie prowadzę ewidencję lokalizacji, które odwiedziłam z szarfą mam też swoją indywidualną top-secret mapę z miejscami potencjalnie ciekawymi. Taki szarfowy brudnopis. Proces zaczęłam już około 4 lata temu. Dodałam się do całej masy możliwych grup urbexowych polskich i zagranicznych i rozpoczęłam tzw. research długoterminowy. Innymi słowy – gdy znajdę ciekawe opuszczone miejsce, albo most – przypadkiem bądź nie, to po prostu dodaje to do mapki razem z istotnymi notatkami. I tak, jest to mapa pełna miejsc, których możliwe, że nigdy w życiu  nie odwiedzę. Jednak w 2019 roku trafił na nią Haludovo Palace Hotel przez swoje viralowe zdjęcia opuszczonego basenu. I było to miejsce niezwykłe, a zupełnie osiągalne, bo zlokalizowane chorwackiej wyspie Krk. Nie dziwi więc, gdy ze względu na ograniczenia w podróżowaniu latem 2020 wybraliśmy się samochodem nad Adriatyk, ten opuszczony hotel znalazł się na liście miejsc do odwiedzenia.

Rozeznanie terenu

Pierwszy raz pojawiliśmy się tam 24. lipca 2020 po południu, by zobaczyć czy plan w ogóle ma szansę się powieść. W pierwszej chwili zaskoczyło mnie jak wolno dostępny jest ten teren. Brak ogrodzeń, czy zabitych wejść. Jest tam tak łatwo się dostać, że turyści w kostiumach kąpielowych i japonkach przychodzili tam prosto z sąsiedniej plaży. Zapewne szukali mocniejszych wrażeń niż unikania jeżowców w trakcie kąpieli. Jednak zaraz po wejściu zanim udaliśmy się w stronę basenu moją uwagę przykuł okrągły bar w  wysokim centralnym holu. Lekkie promyki słońca ze świetlika padały na bar i otaczające go loże, pozbawione już teraz wygodnych kanap. Ekscytacja sięgała zenitu. Ukryta perełka… Zaczęliśmy zwiedzać ten luksusowy niegdyś hotel. Przechodziliśmy z pokoju do pokoju po rozbitym szkle i częściowo spalonych meblach. Przez budynek przeszedł niepokojący świst. To wiatr zapowiadający burzę wdzierał się do pustostanu. Niebo zachmurzyło się, a coraz silniejsze podmuchy mierzwiły nasze włosy, gdy staliśmy na dachu hotelu zastanawiając się czy i jak możliwe jest opuszczenie szarfy na wysokość baru… Było w tym coś niepokojącego i ekscytującego zarazem. Jakieś dawne duchy odwiedzające byłe kasyno unosiły się w powietrzu. Plan ustalaliśmy uciekając przed ulewnym deszczem do samochodu. Wrócimy tam za kilka dni, w drodze powrotnej z wyspy.

Ambitny plan i realizacja

W hotelu zjawiliśmy się wcześnie rano. Plan był ambitny – najpierw, zanim słońce będzie zbyt wysoko zawiesić szarfę nad barem w lobby, a potem przenieść się nad basen z szalonymi kładkami. Miało to zająć około 4h. Jednak nie przewidzieliśmy, że w wyniku ulewy przed którą kilka dni temu uciekaliśmy dach nad hotelem zamienił się w istne jezioro… Na szczęście znaleźliśmy na to sposób! Ale o tym za chwilę 😉

Najpierw wieszaliśmy szarfę w holu głównym nad barem. Jak już wiecie centralnie nad nim był świetlik podzielony w kratkę niczym do gry w “kółko i krzyżyk”. I zawieszanie tam szarfy przypominało nieco grę. Filip rzucał przywiązany na repie (cienka linka wspinaczkowa o dużej wytrzymałości) kamyk próbując trafić w środek siatki, a ja stojąc na dole na barze oceniałam czy jest on centralnie i przez krótkofalówkę kierowałam, w którą stronę powinien rzucić. Coś w stylu “dwa do przodu, jedno w lewo” (a czyje lewo to już się domyślcie ;p).  Do Filipa mam pełne zaufanie w kwestii zawieszania sprzętu, bo sprawdza wszystko po 10 razy. Dlatego, gdy udało się już trafić w odpowiednie okno, opuścić linę i przypiąć do niej szarfę to mogłam spokojnie zacząć się rozgrzewać i przygotowywać na dole. Filip w tym czasie owijał linę wokół jednej ze ścian nośnych na piętrze, bo metalowe drabinki na dachu nie wzbudzały naszego zaufania.

Po lekkim stresie w trakcie wieszania sprzętu i sprawdzania montażu przyszedł czas na prawdziwą magię. Wspinając się po zielonej szarfie nad opuszczonym barem, który kiedyś przelewał się luksusem czułam, że dzieje się coś niezwykłego. Na piętrach dookoła głównego holu zaczęli już pojawiać się pierwsi turyści – przypadkowa widownia, dla której występowałam. I nagle w tym brokatowym body kręcąc się bez opamiętania na 5 metrach poczułam jakbym cofnęła się do czasów świetności tego hotelu. Wtedy kiedy jeden z basenów (ponoć) wypełniony był szampanem, a w luksusach hazard mogli uprawiać tylko zagraniczni goście podjadając kawior. I zaczęłam się zastanawiać jaka muzyka mogła wtedy wypełniać tę przestrzeń… Może jugosławski hit eurowizji 1972 roku, a może bardziej zachodnie American Pie, które było wtedy na listach przebojów.

I wyobraziłam sobie te tłumy pode mna siedzące w lożach, palące cygara i rzucające napiwki w kierunku kelnerek. I siebie ponad tym wszystkim. Zawieszona gdzieś pomiędzy kolorowymi latami 70., a dzisiejszą szarością, która pogrążyła hotel. Odarła go z marmurów i kawioru. Pozostawiła brutalistyczną formę. I wszystkie nieopowiedziane historie, przegrane w pokera pieniądze i mafijne porachunki. I na tym wszystkim rys wciąż świeżej historii wojny domowej w Jugosławii, gdy hotel służył uchodźcom za schronienie (podobnie zresztą jak hotele w Tskaltubo). Tyle historii skrywało jedno to miejsce. A my byliśmy tam raptem przez kilka godzin, by uwiecznić to co mogło być, a nigdy nie było. I zrobić to, póki jeszcze istnieje ten artefakt dawnych czasów i dawnej świetności.


Koniec części pierwszej. Reszta wpisu w artykule „Skok na głęboką wodę”

Subscribe to our newsletter!

Opowiedz o tym:

One Reply to “W oparach szampana i dymu z cygara (Chorwacja)”

  1. […] Część druga chorwackiej przygody w hotelu Haludovo na wyspie Krk. By przeczytać część pierwszą tego wpisu kliknij tutaj. […]

Dodaj komentarz