W cieniu Kaukazu – pomnik Przyjaźni Rosyjsko-Gruzińskiej (Gruzja)

Pierwszy raz Pomnik Przyjaźni Rosyjsko-Gruzińskiej w Gudauri zobaczyłam jadąc na przednim siedzeniu zapakowanej po brzegi marszrutki. Zauroczył mnie swoją sowiecką surową estetyką, połączeniem kamienia i barwnych malowideł. Był to słoneczny dzień pod koniec września 2016. Miałam dużo szczęścia mogąc podziwiać widoki na Gruzińskiej Drodze Wojennej, bo reszta moich kompanów utknęła z tyłu busika próbując zaczerpnąć nieco krajobrazu przez małe okienka. Jechaliśmy do Stepancmindy, by stamtąd wyruszyć pod Kazbek. Przez Gudauri tylko przejeżdżaliśmy, postój nie wchodził w grę, a ja obserwując niezliczoną ilość paralotniarzy wokół okrągłej bryły pomnika snułam nieśmiałe wizje i plany, by również poczuć powiew wiatru we włosach w tym szczególnym miejscu.

To było na samym początku mojej przygody z szarfą. Nawet nie przypuszczałam, że za jakiś czas wrócę w to miejsce z umiejętnościami, wiedzą i zasianą w głowie ideą.


Drugi raz w Gudauri pojawiliśmy się w lutym 2018 roku. Przyjechaliśmy eksplorować freeridowe i speedridingowe możliwości Kaukazu. Ilość sprzętu zimowego, który zabraliśmy sprawiła, że z bagażu musiałam wypakować szarfę. Ostatecznie może i dobrze się stało, bo w tamtym momencie miałam niewielkie doświadczenia w wieszaniu chusty wertykalnej w nietypowych miejscach. Jednak to wtedy podjęłam decyzję, że za rok wrócę tam z całym potrzebnym sprzętem – przede wszystkim z dostatecznie długą liną, by operacja w ogóle miała szansę powodzenia.

Rok później pojechałam do Gruzji z gotowym planem w głowie. Wstaliśmy o 6 i od razu zgarnęliśmy przygotowany wcześniej sprzęt i poszliśmy łapać stopa. Do pomnika jako popularnej atrakcji turystycznej dojeżdżają taksówki, jednak za przejechanie 10 km życzą sobię niebotyczną kwotę 100 lari. Zajęło to trochę więcej czasu, ale ostatecznie do pomnika dojechaliśmy łapiąc stopa – trzema samochodami w jedną, a dwoma w drugą stronę. Stówa w kieszeni, a przy okazji nowe znajomości na wieczorną czacze zawarte.

Po dotarciu na miejsce miało być już z górki… nic bardziej mylnego!
Po pierwsze – pomnik jest dosyć wysoki, na oko 10 metrów. A żeby zawiesić tam szarfę musieliśmy przerzucić linę przez jego najwyższy punkt. Sprawy nie ułatwiały „kamienne dachówki”, które wystawały nieco przed lico muru (i które mogliśmy nieco uszkodzić przy rzutach…). Tak naprawdę właśnie ten etap zajął nam najwięcej czasu. I muszę tu przyznać złoty order rzutu kamieniem wzwyż dla Filipa, bo gdyby nie on to do Gudauri musiałabym wracać z oszczepem, albo dronem…
Po drugie – przełęcz nad którą stoi pomnik latem jest bardzo popularnym spotem dla paralotniarzy. Z tego też powodu niemiłosiernie tam wiało, sprawiając, że odczuwalna temperatura była gdzieś pomiędzy „zamarzam” a „nie czuję już stóp”. I to w kurtce, czapce i rękawiczkach. Możecie teraz wyobrazić sobie zdeterminowanie, które mną kierowało, by biegać w skarpetkach po śniegu przyjmując na cieniutki golfik podmuchy zimnego wiatru. Mróz był tak przejmujący, że po 10 minutach ogromną trudność sprawiało mi zaciśnięcie dłoni na szarfie. Stąd moim największym sprzymierzeńcem były wszystkie figury plątane z ziemi.

Finalnie obyło się bez przeziębienia, a to głównie dlatego, że cała nasza akcja musiała się szybko zakończyć. Według niektórych odstraszaliśmy turystów, moim zdaniem zapewnialiśmy jedynie dodatkową atrakcję. Do gruzińsko-radzieckiej historii zapisanej na murach pomnika w postaci mozaiek, dodałam mały polski akcent. I wspomnienie ożywienia tego pocztówkowego miejsca zimą daje mi niemałą satysfakcję. Tym samym Gudauri stało się najwyżej położonym miejscem, w którym z szarfą do tamtej pory wisiałam reprezentując pokaźne 2240 m n.p.m. Jednak nie na długo, bo już rok później rekord ten pobiłam o 50 metrów w Mestii 😉

Pozostań z nami w kontakcie!

Opowiedz o tym:

Dodaj komentarz