Form follows function. Forma podąża za funkcją.* Ale co, jeśli forma była pierwsza i teraz biedna i uniżona próbuje dogonić funkcje, które ze stulecia na stulecie fundują jej pokolenia. Taka architektura się zmienia, ewoluuje. Aż do chwili, gdy zostaje porzucona. W ostatecznej formie frankensteina stylów i funkcji.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcia z klasztoru Santa Maria de Seiça nie przypuszczałam jaki ogrom historii kryje się w tych murach. Chociaż już od przekroczenia progu budynku czułam, że coś się nie zgadza. Małe prostokątne okienka, zamurowane kaplice… Gdzie ten plan krzyża, gdzie ołtarz? Czy ktoś z ulicy zobaczy zielone smugi materiału falujące pośrodku kamiennego wnętrza? Jednak pozwólcie, że zabiorę was w szybką podróż po nim od początku.
Podróżując po północnej Portugalii, co chwilę przejeżdżaliśmy przez miasta-duchy, opustoszałe i bez życia. Jazda po autostradzie przypominała bardziej samotne przemierzanie drogi nr 66, niż zazwyczaj pełne samochodów autostrady europejskie. Opuszczonych budynków jest nadzwyczaj dużo w okolicach Porto, gdzie kryzys z 2008 mocno dał się we znaki i na początku drugiej dekady XXI wieku znaczna część mieszkańców wyemigrowała do Hiszpanii w poszukiwaniu pracy. Jednym z takich obiektów był Dom Profesorki – piękna willa niedaleko Santa Marie de Feira, pokryta różowo-fioletowymi azulejos ze wspaniałym świetlikiem nad obszerną klatką schodową. Tam zawieszenie szarfy musieliśmy sobie odpuścić ze względu na zły stan techniczny budynku – część dachu i stropów była zawalona. Stąd też presja i oczekiwania rosły, a okolica wydawała się niezmiennie obojętna na nasze potrzeby. Wyobraźcie sobie zatem zdziwienie, gdy pośrodku tego spokoju i sielankowego krajobrazu wyrósł przed nami ogromny kompleks klasztorno-kościelny. Ma to jednak swoje uzasadnienie, o którym w tamtym momencie nie miałam zielonego pojęcia.
Auto zaparkowaliśmy pod sadem około 200 m od klasztoru, by nie wzbudzać podejrzeń. Z drogi łatwo było zaglądnąć do środka, bowiem główny portal wejściowy wypełniony był stalową kratą. Pierwszy podmuch niepewności… Czy w ogóle uda nam się wejść do środka… Podeszliśmy od strony torów, wytrwale przedzierając się przez krzaki wzdłuż ogrodzenia w poszukiwaniu wyrwy, uskoku – czegoś co umożliwi nam wejście. Na szczęście ktoś musiał być tu przed nami, bo po kilkunastu metrach blaszane ogrodzenia zostało odgięte w zapraszającym geście. Niewiele myśląc wślizgnęliśmy się do środka.
Król Sancho I zwany Kolonizatorem na przełomie XII i XIII wieku faworyzował tworzenie zakonów cysterskich na terenie całej Portugalii. Założenie klasztoru było nie tylko aktem pobożności, ale przede wszystkim stymulowało do rozwoju rolnictwa i tworzenia osad skupionych wokół monastyru. W rzeczywistości mnisi odgrywali istotną rolę edukacyjną dla społeczeństwa – uczyli, jak uprawiać ziemię i bronić terytorium przed najeźdźcami.
Kompleks swój obecny kształt przybrał w XVI i XVII wieku, kiedy doszło do przebudowy założenia klasztornego i następnie zburzenia średniowiecznej świątyni i wybudowania nowej – barokowej. Ze względu na swoje położenie, w okolicy Uniwersytetu w Coimbrze, klasztor ten szybko stał się centrum studiów filozoficznych dla społeczności cysterskiej w Portugalii. Więc jak to się stało, że teraz Santa Maria de Seica stoi zrujnowana pomimo, że “tuż obok” znajduje się najsłynniejszy klasztor w Alcobaça odwiedzany rokrocznie przez tysiące turystów?
Przywitał nas chłód i zapach wilgoci. Oczy musiały przyzwyczaić się do nagłej zmiany oświetlenia, więc przez krótki moment doświadczaliśmy nowego miejsca wszystkimi pozostałymi zmysłami. Gdy źrenice się rozszerzyły ujrzeliśmy przed nami obszerne niecki wypełnione po brzegi wodą i przykryte roślinnością tak szczelnie, że łatwo było pomylić je ze stałym gruntem. Czmychnęliśmy pomiędzy ogromnymi kałużami w kierunku schodów – w stronę nawy głównej.*
W 1834 roku klasztor został opuszczony przez mnichów i przeszedł w ręce państwa Portugalskiego. Wszelkie cenne rzeźby, ołtarze i obrazy zostały rozdzielone pomiędzy pozostałe kościoły w regionie. Tutaj zaczyna się burzliwy okres tego pięknego budynku, który stale niszczeje i nie spełnia żadnej określonej funkcji, aż do przełomowego 1911 r. W tymże roku o piękny klasztor upomniał się… przemysł. Tak, tak – to nie jest literówka. Kościół został zaadaptowany na przemysłową jednostkę do obierania ryżu [sic!]. Jednak, by biznes się kręcił należało zapewnić sprawny transport gotowego produktu, więc dosłownie kilka metrów od jednego z wejść do kościoła poprowadzono linie kolejową**.
Ten industrialny zwrot akcji przyczynił się do znaczącej zmiany w architekturze budowli – kościół został okrojony o cały transept (z kopułą na przecięciu naw) i prezbiterium, przez co to, co oglądamy dzisiaj, to zaledwie zalążek dawnej architektury obiektu. Przy samym budynku widnieje mnóstwo postprzemysłowych śladów i sama wciąż bije się w pierś, że nie połączyłam kropek będąc tam… Widocznie jednostka do obierania ryżu była dla mnie zbyt abstrakcyjna.
Pierwszym elementem, który “nie pasuje” do całości jest komin wyrastający obok barokowej architektury… Do tego jakieś podejrzane hale zwieńczone stalowymi kratownicami od strony klasztoru. W końcu malutkie okienka w świątyni, wylana betonowa podłoga, kable ciągnięte po ścianach…
I pośrodku tego całego miszmaszu my- przyjezdni, chwilowi turyści szukający wrażeń. O popularności klasztoru świadczy fakt, że w budynku nie byliśmy sami. W zasadzie to odbywała się tam jakaś lekcja kompozycji w fotografii, bo para Portugalczyków biegała po nawie głównej ze statywem tłumacząc sobie nawzajem, jak wnętrze będzie wyglądało najlepiej. Wykorzystaliśmy ten czas, by oglądnąć cały obiekt. Przechodząc przez dziurę w ścianie wyszliśmy na dziedziniec części klasztornej. Zieleń była tu tak gęsta, że do krużganków dochodziły jedynie strzępy światła. Przez zbutwiałe belki nad nami przyglądaliśmy się zdobieniom stropów nad pierwszym piętrem. Każdemu krokowi towarzyszyła niepewność i ekscytacja zarazem. I konieczność podjęcia decyzji. Uda się czy nie? Które miejsce jest najlepsze? Czy warto tracić czas na przerzucanie liny i przede wszystkim czy konstrukcja wytrzyma obciążenia generowane przez szarfę…
Wybór padł na belkę podtrzymującą chór nad nawą główną. Przerzucenie tam liny było możliwe tylko przez to, że bliżej nieokreślony czasu temu z wieży dzwonniczej spadł kamienny kwiaton wielkości lodówki turystycznej, robiąc sporych rozmiarów dziurę w stropie chóru. Jakie są szanse, że spadnie kolejny? Ciężko stwierdzić…
Przypinam szarfę do końca liny i szarpię ją dwa razy dając sygnał Filipowi, że sprzęt jest gotów i można wybierać luz. Z każdym metrem wysokości ciągnę za materiał rozplatając zielony warkocz, który od razu łapie najdelikatniejsze podmuchy wiatru i rozpoczyna swój taniec w przedpołudniowym słońcu. Jest. Wisi. Ekscytacja miesza się z adrenaliną w dawce, która może powodować tylko szeroki uśmiech na twarzy. Ściągam buty i przesuwam palcami po tkaninie. Wspinam się na palce, chwytam materiał najwyżej jak mogę i obciążam go powoli, uważnie obserwując reakcje. Lina napinając się wskoczyła w wyżłobienie, w którym kiedyś znajdowała się drewniana belka. Teraz pozostało z niej jedynie trochę wiórów, które oprószyły moją głowę przy pierwszych kilku ruchach na szarfie. Zaplątuję się w najwygodniejszą znaną mi pozycje i daję sobie chwilę na obserwację. Perspektywa się zmieniła, teraz mogę zajrzeć za zamurowane wnęki i spróbować dostrzec ilość roślinności na pobliskich belkach. Jak bardzo abstrakcyjna jest to sytuacja – siedzieć na kawałku materiału na wysokości pięciu metrów w opuszczonym kościele. A równocześnie ile realności i prostoty w sobie zawiera.
Temat niesamowicie mnie wciągnął i dogrzebałam się nawet do inwentaryzacji obiektu z 2011 roku, którą prawdopodobnie docenią głównie moi archi-znajomi, ale mam nadzieje, że nie tylko***. Zastanawiałam się nad tym jak funkcja wpływa na aranżację przestrzeni. Oczywiście uczyłam się na studiach jak projektuje się obiekty przemysłowe, domy jednorodzinne czy obiekty użyteczności publicznej (chociaż kościoła nie miałam okazji projektować, a szkoda), ale nikt mi nie mówił co stanie się, gdy wysoką architekturę, tę która ma zbliżać nas do istot boskich zamienimy w coś zupełnie przyziemnego – obieralnie ryżu.
Jestem pod wielkim wrażeniem, jak zmieniała się funkcja tego budynku, z początku tylko sakralna, następnie edukacyjna, przemysłowa by w końcu stać się… Czym? Jakimś śladem działalności człowieka, bardzo nieskoordynowanej i zmieniającej się na przestrzeni czasu. I w tym wszystkim, ja – jeszcze nieświadoma burzliwej historii tego miejsca – postanawiam dodać swoją własną funkcję. Na tę godzinę, opuszczony klasztor zamieniliśmy w przestrzeń “swobody powietrznej”. Gdzie moja zielona szarfa co chwila splątywała się ze zwisającymi pędami dzikiej róży, której kolce zebrały drobinki mojej krwi i naskórka. Nagle wszystko się zmieszało, historia budynku nie była ważna, istotne było tylko tu i teraz. Dziura w suficie chóru przez którą mogliśmy przerzucić line. Kraty w portalu wejściowym. Leżący na ziemi kamienny kwiaton – sprawca owej dziury. Powiewy wiatru wślizgujące się do środka przez wybite okna. Promienie słońca, gwałtem wdzierające się przez nieobecne sklepienie. To wszystko znowu miało sens, znowu czemuś służyło. Chociażby przez chwilę. Tyle przynajmniej mogłam zrobić dla tych starych zapomnianych murów. Podzielić się z wami ich historią.
*zasada w architekturze rozpowszechniona w XIX i XX wieku pochodząca z cytatu architekta Louis Sullivana
**obecnie biegnącą w miejscu, gdzie znajdował się główny ołtarz świątyni
***zła wiadomość:jest po portugalsku, dobra wiadomość: są obrazki!
Pozostań z nami w kontakcie!