Chorwackie powroty – Paklenica

Starigrad- Paklenica. Pierwszy raz przyjechaliśmy tutaj w 2014 roku. To była nasza pierwsza samodzielna podróż za granicę, upojeni wolnością razem z Filipem i Wiktorem przemierzaliśmy Chorwackie wybrzeże. Do Starigradu trafiliśmy przypadkiem. Od kilku dni pogoda nas nie rozpieszczała. Dzień wcześniej w okolicach Rijeki złapała nas straszna wichura. Podczas składania namiotu ten poderwał się i dosłownie zmiótł mnie z nóg na kamienie. Mieliśmy trochę dosyć i chcieliśmy zaznać chociaż trochę ciepła i odpoczynku. Tak trafiliśmy na Camp Stine w Starigradzie.

Miejsce to od początku stało się dla nas bezpieczną przystanią. Rozkładaliśmy namiot na najniższym tarasie pomiędzy sadzonkami drzewek oliwnych i gotowaliśmy z widokiem na morze. Dnie mijały nam na nurkowaniu i wygrzewaniu się w słońcu w małych przybrzeżnych zatoczkach. Sielanka trwała jednak 3 dni, bo ciągnęło nas by jechać dalej. Tak było też rok później. Starigrad był super przystankiem na trasie na południe, ale niczym więcej. Aż do 2019 roku. Wtedy po dłuższej nieobecności wróciliśmy na camping. Drzewka oliwne na naszym tarasie już mocno się rozrosły, a ich korony dawały już całkiem dużo upragnionego cienia. To był spontaniczny wypad na majówkę, temperatura wody nie zachęcała do długich kąpieli, a my postanowiliśmy w takim razie eksplorować to co miejscowość ma do zaoferowania po swojej drugiej stronie – piękne góry. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy jakie wspaniałe miejsce mieliśmy tuż pod nosem…

Tak odkryliśmy Paklenicę. Abolutnie zapierający dech w piersiach park narodowy, gdzie wapienne skały drążone przez potok utworzyły kanion wysoki na kilkaset metrów. Patrząc na te monumentalne skalne ściany, które wyrastały przede mną  zrodziło się marzenie. Wtedy bardzo cichutkie i nieśmiałe, ale podpowiadało by wrócić tam i dotknąć tych faktur, tych rys i kominów. By samemu zbadać te ściany i powspinać się w nich. I powolutku, ale konsekwentnie przez kolejne lata realizowałam to marzenie.


17 Wrzesień 2023. To będzie długi dzień. Wyczołgujemy się z namiotu i bez śniadania pakujemy niezbędny sprzęt. Nie jest tego mało. W dzisiejszym ekwipunku mamy cały szpej wspianaczkowo-ferratowy, szarfę, hamaki, skrzydło, kijki i prowiant na górską wycieczkę. Dzisiaj w końcu mamy okno pogodowe, by przed ruszeniem na wyspę Krk zrealizować nasze ambitne plany względem Paklenicy. Każdy z nas dostaje banana w dłoń dla szybkiego podbicia energii i ruszamy serpentynami w górę miejscowości. Kierujemy się na szczyt Gradić Kuk, a konkretnie na skałkę Ferata. Tam kilka dni temu podczas wspinania dostrzegliśmy most linowy rozpięty pomiędzy dwoma ścianami na wysokości około 10 metrów nad ziemią. Zawieszaliśmy już szarfę w podobny sposób na Słowacji i nie było to łatwe. Zwłaszcza, że tutaj zielona lina była mocno śliska po wczorajszych deszczach i chybotliwa przez dużą długość mostu. Filip podjął się wyzwania i o 8:20 szarfa już wisiała błyszcząc się swoją zielenią w słońcu.

Najtrudniejsze za nami” powiedziałam na głos, żeby dodać sobie otuchy, ale w myślach wirowała mi karuzela wątpliwość we własne możliwości. Ostatnimi czasy nie trenowałam zbyt dużo na szarfie. Od wyprowadzki do Holandii moja relacja z tym sportem była bardzo niestabilna. Skupiając się na studiach miałam niewiele czasu na treningi i wiele umiejętności, które już wcześniej wypracowałam, przez to straciłam. Ciężko było się pogodzić z tą zmianą i dać sobie przestrzeń, by cieszyć się tą sztuką cyrkową na nowo. 

Podeszłam do szarfy i powoli ją obciążyłam sprawdzając jak reaguje. Jej faktura i rozciągliwość były takie znajome, mimo, że minęły miesiące odkąd ostatni raz jej dotykałam. Powoli wspięłam się na górę uważnie obserwując reakcje swojego ciała i punktu podwieszenia. Byłam tak skupiona, że dopiero po chwili zobaczyłam widok rozpościerający się z góry. Pomiędzy dwoma skałkami, które domykały kanion, w którym się znajdowaliśmy wyłoniło się morze i wybrzeże w pięknych porannych pomarańczowych kolorach. Poczułam promienie na twarzy i lekki wiaterek rozdmuchujący moje włosy. Już pamiętam. Dlaczego i po co to robie. Nawet jeśli mój szpagat już nie jest idealny i nie mam siły zrobić nakrywki z prostymi nogami. Poczułam ten wszechogarniący spokój i uczucie przynależności do wszechświata.

To robimy te zdjęcia czy nie? – Filip wyrwał mnie z zamyślenia. – Bo ja mam jeszcze dzisiaj górę do zlecenia.

No pewnie, że robimy! – Zaplątałam się i zaprezentowałam swój nieidealny szpagat ze szczerym uśmiechem.

Trzeba było zachować energię. Bo to był dopiero początek tego długiego dnia. Słońce szybko wzbijało się w stronę zenitu, a nas czekała jeszcze pięciogodzinna piesza wycieczka na Debelo Brdo. Najpierw jednak trochę relaksu – szybka drzemka w hamaku na wysokości i jesteśmy gotowi do drogi 😉 Krok po kroku możecie prześledzić ten dzień w wyróżnionej relacji na instagramie – Paklenica 2023.

Zwieńczeniem tego dnia był piękny lot Filipa o zachodzie słońca:

Takie dni lubię najbardziej. Intensywne, ale w których wspieramy się nawzajem w realizowaniu swoich pasji 🙂

Subscribe to our newsletter!

Opowiedz o tym:

Dodaj komentarz