RPA – Od Parku Krugera, przez Drakensberg, aż po Cape Town (Afryka)

Staję dzisiaj przed niełatwym zadaniem. Spróbuję zamknąć w słowa, a potem zdania i akapity naszą podróż po RPA sprzed prawie trzech lat. Przez ten czas pewne opowieści przemielone wielokrotnie przez język, przesączone przez zęby wyostrzyły swe kontury, ale zatarły detale. Niektóre przemyślenia powtarzane w kółko, przybrały formę bardziej mantry czy modlitwy niż obiektywnego osądu. Wszystko osiadło, uleżało się, zostało sklasyfikowane i ułożone we właściwej szufladzie w pamięci. Otwieram ją teraz, otaczam się zdjęciami i muzyką, której słuchaliśmy w podróży i za wszelką cenę próbuję przypomnieć sobie, co wtedy czytałam i o czym rozmyślałam. Instant podróż w czasie. Zapraszam na pokład. Pierwszy przystanek – Johannesburg.


Zacznę od tego, że nie wiedziałam zupełnie czego się spodziewać. Gdy w dzieciństwie oglądałam album moich rodziców z Południowej Afryki odczuwałam ciągły dysonans. Na jednym zdjęciu dzika zwierzyna w Parku Krugera, a na drugim wieżowce i szerokie zatłoczone ulice w Johannesburgu. RPA wydawało mi się wtedy państwem kontrastów. Nie myliłam się, chociaż ich powszechność przerosła moje oczekiwania.

Johannesburg zmienił się znacznie względem obrazu, który zapamiętałam z albumów rodzinnych. Wystrzelone w niebo wieżowce stały opustoszałe. Zatłoczone niegdyś ulice pokrywał kurz. Z centrum miasta nie mamy praktycznie w ogóle zdjęć, bo nie było ono bezpieczne na tyle, by wyciągnąć telefon, a tym bardziej aparat. I żebym nie była posądzona o przesadę – taką przyjacielską radę dostaliśmy od dziewczyny z free walking tour mieszkającej na co dzień w Soweto.

I mimo, że do Afryki jechałam bez żadnych uprzedzeń rasowych, to podróż ta wypaliła ogromną dziurę goryczy i smutku w moim sercu. Wysnułam tam pewną teorię. Otóż wierzę, że zarówno w fizyce jak i w procesach społecznych każdej akcji towarzyszy reakcja. Jak wahadło. Najpierw wychyla się w jedną stronę, by potem powędrować do drugiej skrajności. Wahadło wycisza się i w końcu zatrzymuje w pozycji neutralnej tylko dzięki “oporom ruchu”. To teraz dzieje się w RPA. Jedna wielka “reakcja” na apartheid, który był “akcją” niesamowicie silną, która podzieliła ludzi i ich rzeczywistość, dlatego też ta reakcja jest równie silna. I niestety sprawia ona, że europejczycy w dużej mierze postrzegani są jako byli najeźdźcy, wobec których wymierzona powinna zostać sprawiedliwość. W postaci chociażby kradzieży, napaści na dom lub samochód.

Stąd ogrodzenia pod napięciem i z kolcami na przedmieściach Johannesburga. Regularnie pojawiające się nagrania w sieci z highjack’owania. Jazda samochodem tylko z zamkniętymi od środka drzwiami. Młodzieńcy przechadzający się po centrum Kapsztadu z kijami golfowymi o 22. Dojeżdżanie do miejsc noclegowych przed zmrokiem, zatrzymywanie się tylko w sprawdzonych miejscach. Naładowany pistolet leżący na lodówce przy drzwiach wejściowych. Ale to było jeszcze przed nami. Aż do czasu kradzieży pozostawaliśmy całkiem ufni w stosunku do miejscowych.


Natura. Natura pozostaje na te problemy społeczne obojętna. Niewzruszona kolejnymi plemionami, które przychodzą i odchodzą ona niezmiennie piękna, zapętlona w cyklach pory deszczowej i suchej.


Na jezdni stoi słoń. W zasadzie słoniątko radośnie unoszące trąbę do góry. Ale gdy przed nami jest mały, to znaczy, że gdzieś w okolicy kręci się również jego mama. Jest to o tyle istotne, że te z pozoru łagodne i niegroźne ssaki z łatwością potrafią wywrócić czy zdeptać auto, gdy stanie im na drodze. Dlatego zatrzymujemy samochód i czekamy na rozwój wydarzeń. Słoniątko człapie na drugą stronę drogi i po chwili z krzaków wyłania się majestatyczna postać “mamy Dumbo” podążająca za swoją pociechą. Po naszej prawej słyszymy rumor i pisk opon. Połowicznie drogą i połowicznie poboczem wyprzedza nas parkowy safari-car, by podjechać maksymalnie blisko zwierząt jak się da. Zaraz słychać falę wciśniętych spustów migawek i dźwięki uznania. Dzieci odhaczają sobie w kolorowance kolejne stworzenia z Wielkiej Piątki Afrykańskiej. Na liście jeszcze lew, bawół, nosorożec i lampart.

Zagłębiamy się w Park. Byle dalej od campingów i restauracji. Samochodów jest coraz mniej, więc zamieniamy się miejscami bym w spokoju mogła poćwiczyć jazdę po lewej stronie jezdni. Na każdym skrzyżowaniu w myślach powtarzam sobie: “Jak w prawo to trudniej, jak w lewo to łatwiej”. Śmiejcie się, ale pomagało. Nie zajechałam drogi żadnej antylopie.

Spełniamy swój mały sen o sawannie. Patrzymy na pielgrzymki bawołów i antylop do wodopoju. Na ruszające się wysepki aligatorów. Na leżące pod drzewami leniwie śpiące kociaki – lwy i lamparty. Na ukrytego w gąszczu traw Pumbę szukającego z niepokojem Timona. Wjeżdżamy w teren, gdzie ziemia jest czarna, a w powietrzu unosi się wciąż zapach spalenizny. Pożary już przestały robić na nas wrażenie. Mijaliśmy ich wiele przy autostradzie i każdego wieczoru dostrzegamy ognistą łunę gdzieś na horyzoncie. Teraz płomienie są bardzo blisko nas. Zaczynają się tuż za linią asfaltu i małym, ale skutecznym ognistym językiem trawią kolejne centymetry sawanny. Żadne zdjęcie nie oddaje prawdziwego klimatu Afryki. Mam wrażenie, że najbliżej oryginału były animacje z Króla Lwa. Różowe zachody słońca. Góry rozpuszczające się w powietrzu. Krajobraz okryty mgłą.


Zupełnie inny jest Johannesburg w weekend. Niedziela. Miasto tętni życiem. Teraz szczególnie widać różnorodność wyznaniową. Grupki ludzi wychodzą ze skromnych zborów protestanckich i kościołów Gospel, na rogach ulic zbierają się wyznawcy religii rodzimych. Szczególnie popularny jest tu tzw. african zionism, łączący w sobie chrześcijaństwo i tradycyjne wierzenia afrykańskie. Wyznawcy w charakterystycznych niebieskich uniformach wirują wokół własnej osi. Gwar, muzyka i mnóstwo stoisk z mniej lub bardziej tradycyjnymi wyrobami. Dużo łatwiej znaleźć tutaj barwione tkaniny ludu Ndebele, niż w wiosce Lithuli sugerowanej przez przewodnik National Geographic. Byliśmy tam. Zamiast koralików i malowanych domów znaleźliśmy centrum handlowe z KFC, w którym w moment staliśmy się lokalnymi celebrytami. Tutaj, dzisiaj – miasto żyje, ale następnego dnia krajobraz będzie nie do poznania. Gdy wystawcy wrócą do swoich wiosek, a okolica na powrót stanie się szemrana.


Wyjazd do RPA mieliśmy ułatwiony ponieważ od ponad 20 lat mieszka tam mój dziadek. Mówił, że najbardziej tęskni za niespiesznymi spacerami po europejskich uliczkach pomiędzy kawiarniami i małymi sklepikami. W przeddzień naszego wyjazdu do Port Elizabeth zabrał nas do miejsca, które lubi odwiedzać w chwilach tęsknoty. Monte Casino to coś dużo więcej niż kasyno. Z daleka widać ogromny wielopiętrowy parking stylizowany na rzymskie koloseum, z zachowaniem zasady spiętrzenia porządków architektonicznych[sic!]. Przy wejściu każdy poddawany jest kontroli bezpieczeństwa, a dookoła rozwieszone są znaki o zakazie wnoszenia broni. Dzięki temu, jest to jedno z bezpieczniejszych miejsc w Johannesburgu, gdzie (ponoć) przez tydzień da się ukrywać przed wierzycielami nie wychodząc na zewnątrz. Zaraz po kontroli wykrywaczem metalu wchodzi się na… włoski plac. Ze stylizowanymi budynkami dookoła, rozwieszonym praniem i manekinami w oknach. Sufit pomalowano imitując pogodny dzień z kilkoma chmurkami. Z placu odchodzą kolejne uliczki, wzdłuż których rozmieszczone są restauracje i sklepiki. Stylizacja sufitu zmienia się na “niebo nocne”, a przy kolejnym placu czeka na nas wejście do kasyna. Nie wiem czy jestem bardziej pod wrażeniem dbałości o detale, zszokowana ideą czy rozbawiona absurdem tego miejsca. Typowe włoskie miasteczko sfabrykowane pod dachem. Ze styropianu zamiast kamienia. Robi się.


W Drakensberg było inaczej. Był to nasz drugi wypad poza Johannesburg po parku Krugera i doświadczyliśmy tam kolejnego oblicza RPA. Pora była sucha, więc byliśmy jednymi z niewielu turystów. Przy drodze co chwilę mijaliśmy lokalsów zatrzymujących samochody, by sprzedać swoje rzemieślnicze wyroby. Było wcześnie rano, ale spieszyliśmy się, by rozpocząć całodniowe podejście na szczyt tzw. “Amfiteatru” (Mont-Aux-Sources 3282 m n.p.m), gdzie początek swój bierze drugi największy wodospad świata Tugela Falls. By się tam dostać najpierw wyjechaliśmy na wysokość 2500 m n.p.m., gdzie zaczyna się szlak. Na samym jego początku mijaliśmy grupę kilkudziesięciu kobiet niosących worki ze żwirem i podających sobie kamienne płyty, by utwardzić ścieżkę. Nikogo tam nie dziwi, że pracują one fizycznie na takiej wysokości w 30 stopniowym upale.

Samo podejście nie było zbyt trudne. Przez większość czasu szliśmy po nieznacznym nachyleniu podziwiając formacje skalne i rozmywający się krajobraz. Jednak góry stołowe mają to do siebie, że w pewnym momencie po prostu wyrastają przed tobą jak ściana. I tak stało się tym razem. Dużo osób w tym miejscu zawraca, bo oto przed piechurami dwie łańcuchowe drabiny o długości 35 metrów. Były one przymocowane zaledwie w kilku punktach, więc dostarczały niemałych wrażeń ślizgając się po skale przy wychodzeniu. I oto po zebraniu w sobie resztek odwagi i godności, po wdrapaniu się po tej falującej na wietrze drabinie śmierci staje się przed… płaską polaną. Po której można godzinami spacerować, pamiętając jedynie o głośnym tupaniu, by przepędzać przy okazji węże. Kolejny z wielu kontrastów.

Po dotarciu do ściany “Amfiteatru” ziemia pod stopami nagle się urywa. Otwiera się niezmierzona przestrzeń rozpuszczająca okoliczne szczyty w zamglonym pejzażu. Pod nami prawie kilometrowa przepaść, gdzie na końcu rozbijałyby się wody rzeki Tugela. Rozbijałyby, gdybyśmy tylko byli tam porą deszczową. Teraz jedynie możemy wyobrazić sobie szum strumienia i huk wodospadu niosący się wzdłuż ściany Amfiteatru.

Mimo, że sam szlak nie jest zbyt trudny, to w ciągu kilku godzin pokonaliśmy ponad 1800 metrów przewyższenia (razem z dojazdem na parking) i oboje zaczęliśmy czuć lekkie objawy choroby wysokościowej. Po dojściu do samochodu marzyliśmy tylko o dotarciu do Tower of Pizza i lokalnym cydrze “Savanna”. Najlepiej tym “tequilla flavored”. Góry były opustoszałe – parking, jak i lokalni sprzedawcy zapadli się pod ziemię. Tylko jeden stał przy drodze. Bardzo spokojny i nienachalny starszy pan, trzęsącymi się dłońmi prezentował swoje wyroby. Spieszyliśmy się, nie mieliśmy gotówki. Dojechaliśmy do najbliższego skrzyżowania. Przeglądnęłam jeszcze raz kieszenie. Zawróciliśmy. Daliśmy mu wszystkie drobne i trochę jedzenia, które wieźliśmy na dalsze dni kempingowania. On w zamian ofiarował nam glinianą figurkę antylopy. Do dzisiaj stoi ona na mojej półce z książkami. Bez uszka i nogi. To i tak nic w porównaniu do tego, co przeszła.


Młody chłopak wychodzi z rozpadającego się domu z blachy falistej w afrykańskim odpowiedniku faweli tzw. shacks. W zaułku ogląda świeżo zakupiony pistolet, którego chce użyć by wyłudzać pieniądze w sąsiedniej wiosce. Nie może tego zrobić u siebie, bo od razu zostałby rozpoznany. Z początku plan idzie świetnie, nasz młody bohater bogaci się jedynie wymachując bronią przed twarzami swoich ofiar. Jednak sytuacja zagęszcza się, gdy wymierza pistolet w kobietę, która okazuje się być znajomą rodziny. Niewiele myśląc pociąga za spust. Jej śmierć nikogo nie zdziwi, a jego reputacja będzie uratowana. Dręczą go jednak wyrzuty sumienia.
Opisana historia to fabuła serialu paradokumentalnego, południowo-afrykańskiej wersji “Dlaczego ja?” czy “Pamiętników z wakacji”. Leciał na pierwszym kanale, gdy w klimatyzowanym salonie popijaliśmy wino.



Wylądowaliśmy w Port Elizabeth. Stąd rozpoczynamy trasę po Garden Route, ponoć jednym z piękniejszych rejonów RPA. Jeszcze tego samego wieczoru mamy spać w Jeffreys Bay – stolicy surferów, gdzie co roku w lipcu odbywają się słynne zawody Super Tubes. Czasami muszą być przesuwane, gdy w okolicy pojawią się żarłacze białe. Po wylądowaniu chcemy tylko na chwile, tylko na momencik zobaczyć ocean. Mijamy shacksy. Mijamy znaki, by w tym miejscu się nie zatrzymywać bo dochodzi tu często do kradzieży samochodów. Jedziemy dalej i w końcu znaleźliśmy przyjemnie wyglądającą okolice. Bez wysokich murów i ogrodzeń pod napięciem, z małym parkingiem przy plaży. Stoi na nim jeszcze kilka samochodów oprócz naszego. Idziemy plażą w kierunku portu Coega. Po 5 minutach wracamy jeszcze do auta, bo nad wodą zastał nas przyjemny wiatr i Filip bierze skrzydło, by z nim poćwiczyć. Poszliśmy na pobliskie wydmy. Na plaży byliśmy sami. Filip zlatywał, a ja robiłam zdjęcia. Gdzieś w oddali pojawił się samotny mężczyzna idący w naszym kierunku. Minął nas. Stwierdziliśmy, że pora wracać, bo niedługo zacznie robić się ciemno. Ale gdy zaczęliśmy iść w stronę auta on również zawrócił. Przyspieszyliśmy kroku rzucając nerwowe żarty o samoobronie. Tylko, że wiele osób nas już uprzedzało, że w RPA nie ma samoobrony. Trzeba oddawać wszystko od razu. Tam nie ma oporów, by zabić w zamian za iPhone’a. Doszliśmy do samochodu. Szczęśliwi, że dotarliśmy tam tak szybko i gotowi by ruszyć w dalszą podróż. Tylko, że na siedzeniu kierowcy leżał ogromny kamień, a fotel pasażera pokryty był drobinkami rozbitej szyby. Tylne siedzenia były opuszczone i w zapakowanym wcześniej po brzegi bagażniku zostały dwie małe torby. W okolicy nie było teraz ludzi, ale czuliśmy się obserwowani. Zadzwoniliśmy na policję. Chcieliśmy wydostać się z tej okolicy jak najszybciej.
Zanim wyruszymy sprawdzam jeszcze zawartość bagaży, które zostały. W czerwonym plecaku jest mój laptop i szarfa. Na samej górze małe zawiniątko – gliniana figurka antylopy, którą otrzymaliśmy kilka dni temu w Górach Smoczych.


Zaledwie kilkaset metrów od miejsca zdarzenia, gdy dojeżdżamy do głównej drogi udało nam się zatrzymać radiowóz. Tłumaczymy co się stało, że sprawcy prawdopodobnie wciąż są w okolicy i podejrzewamy samochód, który widzieliśmy ukryty w krzakach. Wsiadam do policyjnego samochodu na miejscu pasażera, by wskazać ewentualnych podejrzanych i jedziemy z powrotem w kierunku plaży. Mija nas auto, które podejrzewaliśmy. Policjant zawraca na ręcznym i przyspiesza, by dogonić pojazd. Wjeżdza na prawy pas i zrównuje się z kierowcą. Wyciąga pistolet i przed moim nosem celuje w niego, krzycząc, by się zatrzymał.


Jak nie dać się okraść w podróży (poradnik)


Mieliśmy spędzić w Port Elizabeth raptem kilka godzin. Byłam tam ostatecznie trzy dni czekając na Filipa. W wyniku kradzieży stracił wszystkie dokumenty, więc wycieczka do ambasady była nieunikniona. Do ambasady, która znajduje się w Pretorii, koło Johannesburga skąd właśnie przylecieliśmy. Trasę, którą pokonaliśmy samolotem w niecałe dwie godziny on teraz przemierzał autokarem w dwadzieścia w jedną stronę (co samo w sobie było też nietuzinkowym przeżyciem).


Dwudziesto godzinna podróż autobusem do miasta w którym dosłownie przed chwilą się było, jest dosyć frustrująca, szczególnie, że nie miałem wyboru i musiałem ją odbyć. Jazdy jako jedyna biała osoba w pełnym ludzi autobusie nigdy wcześniej nie zaznałem. Tak samo, jak przemieszczania się po ulicy miasta busikami, które nie dość, że ciężko rozpoznać od innych samochodów, to ich jazda opiera się na przejeździe od jednego do drugiego skrzyżowania, a większość osób porozumiewa się w języku afrikaans. Ciężko było się w tym połapać. Dwa dni poświęcone na to, by osobiście w 30 minut odebrać nowy paszport. Zdecydowanie dobra nauczka, a przy okazji uświadomiłem sobie, że tak naprawdę wszystko da się załatwić, tylko czasem niestety kosztem straconego czasu. To czego na pewno nie zapomnę z tej kradzieży, to jazdy samochodem z wypożyczalni, bez jakichkolwiek dokumentów, siedząc na stłuczonym szkle i hamowania z piskiem opon na autostradzie, bo przegapiliśmy zjazd. 

~Filip

Ja za to mogłam trochę odsapnąć po ilości wrażeń spowodowanych kradzieżą. I poznać dalszą część rodziny mieszkającą w Port Elizabeth. Klimat był tam zupełnie inny niż na północy. Do końca dochodziła tam właśnie pora deszczowa, ale w tym roku tamy i zbiorniki magazynujące wodę na porę suchą wypełnione były ledwo w 60%. Dlatego w całym regionie obowiązywały ścisłe reguły ograniczające zużycie zasobów. W domu, w którym mieszkałam woda odkręcana była tylko przy specjalnych potrzebach, w większości korzystało się z wody z miednic, by kontrolować jej zużycie. Inaczej myśli mi się o tym teraz, po 3 latach, gdy świadomość zmian klimatycznych w Europie stała się dużo bardziej powszechna. Ale wtedy po raz pierwszy na własnej skórze poczułam pierwsze efekty zmian klimatu (drugi raz był wśród śmieci nad oceanem w Portugalii pół roku temu). Obserwowałam z uznaniem dużo bardziej zaangażowaną postawę mieszkańców i ich potrzebę, by nie stać się biernymi obserwatorami. Jednak dbanie o klimat to wciąż był tam “luksus”, na który mogli pozwolić sobie najbogatsi. Popularną praktyką było robienie tzw. EcoBricks – w plastikowych butelkach PET upycha się szczelnie foliowe opakowania, tak aby butelka nabrała odpowiedniej sztywności. Oddaje się je później w specjalnych skupach, by mogły posłużyć jako materiał budulcowy o wysokich parametrach izolacyjności cieplnej. Czy jest to odraczanie problemu zanieczyszczenia plastikiem czy realne rozwiązanie? Sama nie wiem. Na pewno odpowiada na nieprzerwane potrzeby mieszkaniowe Afryki.


Pobyt w RPA zobrazował mi też inny fenomen. Solidarność. Ze strony zarówno moich gospodarzy jak i policji, która na każdym etapie była niesamowicie pomocna. Była to przede wszystkim solidarność w imię religii. W imię mniejszości. Musimy tu trzymać się razem, by jakoś przetrwać. I rzeczywiście, gdy komukolwiek wspominaliśmy o kradzieży było to przyjmowane bez zaskoczenia. Równocześnie dzięki temu zdarzeniu, odbyliśmy pewien rytuał przejścia – otrzymaliśmy kolejny stopień wtajemniczenia. Otóż, po rozpoczęciu tematu kradzieży zaraz okazywało się, że naszego rozmówcę też wielokrotnie okradziono. Do tego stopnia, że w hostelu, w którym spaliśmy w Jeffreys Bay włamano się na recepcję i ukradziono komputer w trakcie naszego trzydniowego pobytu. I jest to już standard. Norma. Coś z czym należy nauczyć się żyć w RPA. I sprawia to, że podchodzi się do przedmiotów posiadanych z zupełnie inną filozofią. Filozofią tymczasowości. Ogranicza się ilość rzeczy do minimum – tego które akurat jest potrzebne. I tak prędzej lub później zostanie skradzione. Takie nauki pobieraliśmy od surferów w Jeffreys Bays i Muizenberg.
Oczywiście pobieraliśmy też nauki łapania fal.


Raz, dwa, trzy i HOP. Głęboki wdech, odepchnięcie od deski i przeskoczenie zbliżającej się fali. Czasami udaje się lepiej i można w spokoju płynąć dalej, a czasami prąd ciągnie nieustępliwie do brzegu i na nowo trzeba przedzierać się przez spienioną wodę. Ale gdy już się uda, gdy jest się w punkcie przed załamaniem fali można siedzieć i wypatrywać. Oceniać. Czy ta poniesie mnie daleko, czy tylko tak groźnie wygląda, ale nie ma prawdziwego “powera”. W końcu decydujesz się. Tak to jest ta. Obracasz się i co chwila spoglądasz do tyłu, żeby nie zacząć płynąć zbyt wcześnie. I gdy już czujesz, że jest tuż za tobą, z całych sił machasz rękami, “pedałujesz” jakby jutra miało nie być. Czujesz jak prąd ciągnie cię do tyłu, ale ty nie dajesz za wygraną i jeszcze bardziej przyspieszasz ruch rąk. Gdy w końcu fala cię niesie, już wiesz, że ją prawie masz – podnosisz się na rękach do pozycji “kobry” i szybkim ruchem wskakujesz na deskę stopami. I przez ten krótki moment, ten żywioł z którym przed momentem walczyłeś wśród spienionej wody, utrzymując się na powierzchni jest teraz twoim najlepszym przyjacielem. Niesie cię tam gdzie chcesz. Jesteście w pięknej harmonii. Ty, woda i deska. Prostota. Czasami ten przyjaciel poniesie cię daleko, pozwalając skręcać i się bawić, a czasami dla hecy podłoży ci nogę i przemieli z piaskiem kilka sekund pod powierzchnią wody. Ale ty i tak mu wybaczasz dla tych kilku chwil całkowitej harmonii. I znowu przedzierasz się przez fale, by złapać kolejną.


W RPA surfowaliśmy w Jeffreys Bay i w Cape Town na słynnej plaży w Muizenberg. Oba miejsca były zupełnie inne i pewnie lepiej dla nas by było, gdybyśmy zaczęli od Kapsztadu. Jednak na pierwszy ogień poszły naprawdę silne fale w Jeffreys Bay, mecce surferów, gdzie trzeba było walczyć o przetrwanie. Walka z silną nieustępliwą falą wygenerowała u nas spory progres, który później w Muizenberg, na bardzo regularnych i długich falach mógł zostać doszlifowany. Od razu pokochaliśmy ten sportu, ale niestety kolejną okazję, żeby złapać fale mieliśmy dopiero dwa lata później w Portugalii.


Cape Town. Kapsztad. To był nasz ostatni punkt podróży. Łączy w sobie absolutnie wszystko, co do szczęścia potrzebne. Góry i ocean. Paralotniarstwo i surfing. Piękne krajobrazy i fajne knajpki. Wieloryby i flamingi. Pawiany i pingwiny. Żałuje tylko, że przez obsuwę w podróży nie mogliśmy spędzić tam więcej czasu. W Muizenberg, gdzie spaliśmy w surferskim hostelu. I w górach stołowych włócząc się leniwie. I w przytulnym centrum. Pewnie dlatego Kapsztad jest tak wychwalany, bo przy swojej majestatyczności i zachowanej naturze jest w charakterze bardzo europejski. I można poczuć się tu trochę jak w domu.

Tuż przed wyjazdem na lotnisku, oddając deski w surf-shopie zobaczyłam wisiorek symbolizujący ogon wieloryba. Zgodnie z legendą symboli afrykańskich oznacza on siłę, inteligencję i harmonię z oceanem. Od tamtej pory praktycznie się z nim nie rozstaje i czekam, aż znowu poniesie nas na kraniec Afryki. Na Przylądek Dobrej Nadziei – tam skąd pochodzi.


I mimo, że do Afryki jechałam bez żadnych uprzedzeń rasowych, to wyjechałam… inna. Smutna. Na pewno bardzo smutna, przez to co zobaczyłam i czego doświadczyłam. W wielu miejscach swoją naturalną ufność do ludzi musiałam zastępować podejrzliwością wobec czarnoskórych rdzennych mieszkańców. Podejrzliwością, której bardzo się wstydziłam, ale była konieczna. Ze względu na wszystkie sytuacje, które opisałam powyżej. I też ze względu na to, że byliśmy tam mniejszością europejczyków, która przez ostatnie wieki zajmowała się uciśnianiem ludzi odmiennych od naszego przyjętego modelu. Nie tylko w Afryce. Te same mechanizmy działały świetnie też chociażby w Kanadzie, gdzie w systemowy sposób zwalczano kulturę rdzennych mieszkańców (polecam książkę “27 śmierci Toby’ego Obeda” Joanny Gierak-Onoszko). Rozumiem, że “wahadło” wychyliło się w drugą stronę i teraz biali są tam niejako uciśnioną mniejszością i musi tak być, by dokonała się “sprawiedliwość dziejowa”. Nie zmienia to faktu, że mury międzyrasowe są wciąż bardzo żywe i bardzo aktualne. I przed nami wszystkimi jeszcze długa droga by je zburzyć.

Pozostań z nami w kontakcie!

Opowiedz o tym:

Dodaj komentarz