Tam ciągle gra muzyka – Pałac Rzewuskich (Polska)

9 sierpnia 2018

Budzą mnie promyki ostrego porannego słońca wpadające przez przednią szybę samochodu. Jesteśmy gdzieś przy autostradzie A1 pomiędzy Toruniem i Łodzią. Jest 7 rano. Dziewięć dni temu wyprowadziliśmy się z Berlina, więc nasza Renata ze skrupulatnie zapakowanym dobytkiem wygląda co najmniej jak obwoźny cyrk. Do Krakowa wracamy dość okrężną drogą – przez Rugię, Szczecin, Jastarnię i Trójmiasto. Jeszcze wczoraj byliśmy w Stoczni Gdańskiej, gdzie na ulicy Elektryków wisiałam na szarfie paralelnie do przechodzących osób i jadących obok samochodów. Dzisiaj odwiedzamy całkowicie inne miejsce. Wygrzebuje się ze śpiwora i ustawiam „cel podróży”- Bratoszewice pod Łodzią.

Chwile później stajemy twarzą w twarz z pałacem ukrytym pomiędzy postsocjalistycznymi budynkami wielorodzinnymi. Jest dosyć wcześnie, ale z okien dookoła zerkają już pierwsze zaspane ślepia na nas – intruzów. By nie kusić złodziei i nie budzić podejrzeń, auto zaparkowaliśmy pod kościołem za dawną bramą pałacu. Z zewnątrz nic nie zapowiada, że budynek kryje w sobie prawdopodobnie najbardziej znany fortepian w Polsce. Wszystkie wejścia są zabite deskami, oprócz jednego. Szybki rzut torby przez ogrodzenie, zgrabny przeskok przez wybite okno i kilkadziesiąt sekund później jesteśmy już w środku.


Wewnątrz panuje półmrok, jednak zza rogu dochodzi do nas cieniutka strużka światła. To musi być poszukiwany przez nas wewnętrzny dziedziniec. Staję twarzą w twarz z obrazem, który do tej pory znałam tylko ze zdjęć. Przez ostatnich kilka dni naoglądałam się ich mnóstwo oceniając stan konstrukcji świetlika i zastanawiając czy zawieszenie się jest w ogóle możliwe. Jednak po raz pierwszy patio zobaczyłam w albumie „Zamknięte” Tomasza Gotfryda rok temu. Na zdjęciu w photobooku fortepian miał jeszcze dwie nogi i większość klawiszy. Widząc dziedziniec w obecnym stanie zaczynam niemal namacalnie czuć upływ czasu. Cieszę się, że jesteśmy tu teraz. Cieszę się, że pałac jeszcze stoi, bo czuję jak z każdym rokiem “znika w oczach”. Przez moment obydwoje stoimy w ciszy oceniając konstrukcję dachu, próbując oswoić się z tą przestrzenią. Teraz trzeba działać sprawnie. 

Dziedziniec sam w sobie ma specyficzny klimat. Zaraz gdy słońce nieco wzeszło, zaczęło się tam robić nieznośnie ciepło ze względu na szklane zadaszenia. Lecz wystarczy tylko zbliżyć się do którychkolwiek drzwi, by poczuć chłód dobywający się z wnętrza pałacu. Raz na jakiś czas dochodzą do nas lekko niepokojące dźwięki, ciężko stwierdzić skąd dokładnie pochodzą i co je wywołuje. Sprawiają one jednak, że pozostajemy czujni. Oboje podskakujemy (o ile można podskoczyć na szarfie), gdy zagubiona jaskółka przelatuje obok nas i wlatuje do pałacu, by urządzić sobie slalom pod zapadniętymi belkami stropowymi. Pomiędzy kolejnymi przyciśnięciami spustu migawki, odkrywamy kolejne pozostałości po szkole rolniczej, które znajdowało się tu przed pożarem. Pewnie nauczyciel, który tłumaczył schemat powstawania jonów, nie spodziewał się, że ta sama tablica, z której uczy, kilkadziesiąt lat później posłuży mi jako “mata” pod szarfą.

Słońce jest już całkiem wysoko, a powietrze na dziedzińcu stało się nieznośnie gęste. By nieco się orzeźwić rozkręcam szarfę i wiruję. I kręcąc się tak wokół własnej osi, z rozwianym włosem, wyobrażam sobie muzykę płynącą z fortepianu i pary tańczące walca. I siebie pośród tych par. I nie wiem skąd, ale w głowie pojawia mi się fragment piosenki Lady Pank – “zostawcie Titanica (..) tam ciągle gra muzyka, a oni w tańcu lśnią”. Jakkolwiek kiczowate nie jest to skojarzenie wywołuje szczery uśmiech na mojej twarzy. I nucąc pod nosem melodię, zjeżdżam powoli po szarfie by rozpocząć żmudny proces ściągąnia systemu podwieszenia.

Jest 12 w południe. Dopiero, gdy wyszliśmy poza bramę pałacu odetchnęliśmy z ulgą. Udało się. Zbiliśmy piątkę i ruszyliśmy w dalszą drogę do Krakowa. Jak gdyby nigdy nic.

Pozostań z nami w kontakcie!


Opowiedz o tym:

Dodaj komentarz